Na pytanie jak wyjazd? Jednogłośnie odpowiadamy: smacznie. Po prostu pożeraliśmy Lizbonę nie tylko wzrokiem! Dobrze, że trzeba było się gramolić po stromych uliczkach, bo w innym przypadku jako pamiątki przywieźlibyśmy nadprogramowe kilogramy. Lizbona na weekend – nasz przepis na apetyczny wyjazd.
Nie mamy zamiaru wyliczać wszystkich atrakcji jakie trzeba odhaczyć w Lizbonie. Łatwo się domyślić, że jak każda turystyczna destynacja ma ona kilka perełek do zaoferowania. Znajdziecie je na każdej z kilku milionów stron, które relacjonowały wizytę w tym mieście. Nasza rada – nie spinajcie się, na większość „must see” wpadniecie ot tak bez szukania, do kilku tylko będziecie musieli podjechać (Belem, Cascais, ewentualnie Sintra).
Podobnie jest z dobrymi knajpkami. Jest ich całkiem sporo i nawet te z pozoru bardzo średnie serwują porządne jedzenie. Natomiast legenda głosi, że kuchnia portugalska za smaczna i lekka to nie jest. Coś w tym jest, ale sporo się też zmieniło. Wydaje się nam, że sami Portugalczycy zrezygnowali z podawania byle jak ryby z ziemniakami i rozgotowanymi warzywami, ciężkich zup i tłustego mięsa. Obecnie małe knajpki, czy duże restauracje serwują to co smakuje większości – dużo owoców morza, smażone w głębokim oleju przystawki (niby niezdrowe a pyszne!), zupy krem i soczyste mięso. Do tego znajdziecie tutaj wiele restauracji serwujących „nielokalną” kuchnię, np. chińską, tajską, indyjską itd.
Lizbona na weekend wersja dla foodies
Kulinarną przygodę rozpoczęliśmy od Time Out Market, czyli miejsca gdzie w jednej przestrzeni zamknięto wiele „punktów córek” lizbońskich restauracji oraz sporo miejsc do biesiadowania. Jest to Hala Koszyki i Hala Gwardii z Warszawy w jednym. Industrialna, przestronna hala, kilkanaście – kilkadziesiąt punktów gastronomicznych, dobry drink bar i bar piwny, a do tego zawsze znajdziecie kawałek wolnego stołu. Wielu uważa to miejsce za drogie i z mniejszymi porcjami. Nam pasowało idealnie bo mogliśmy spróbować kilku porcji, które wcale nie nadwyrężyły naszego budżetu. No i lubimy gwar oraz to napięcie przed dokonaniem najlepszej decyzji haha
Na pierwszy ogień poszły… Ostrygi! Przyznamy, że to był nasz pierwszy raz. I obyło się bez scen z wykręconą miną. Ostrygi skropione cytryną ani mocno nie pachniały morzem, ani nie smakowały jakoś odstraszająco. Zjedliśmy i już. Bez owacji na stojąco i mruczenia z zachwytu. Może następnym razem… Potem pojawił się hot dog z ośmiornicą, domowymi chipsami z ziemniaków, a po nim kawał wołowiny z Azorów w bolo de caco (chlebie, którym zajadaliśmy się na Maderze). Ramie ośmiornicy (rany, ale to dziwnie brzmi) było mięsiste, do tego polane czymś ala majonez z ziołami i podane na maślanej bułce – smakowało tak jak wyglądało, bardzo! I ta wołowina… mniam. Rozbity kawał mięsa i szybko zgrillowany w towarzystwie sera i buły zadowoliłby każdego mięsożercę. My oblizaliśmy paluszki. Oczywiście całość podlaliśmy Super Bockiem (tuż obok Sagres najbardziej popularne piwo).
Pasteis de nata
Słodkie jakie królowało podczas naszego weekendu w Lizbonie to pasteis de nata, czyli małe babeczki z ciasta francuskiego wypełnione budyniowym nadzieniem. Zatem nie obeszło się od odwiedzin najbardziej kultowej cukierni, która specjalizuje się w ich wypieku już prawie 200 lat! Pasteis de Belem to „must visit and eat” – wpisujcie od razu na listę! I nie martwcie się jeśli kupicie ich za mało, prawie na każdym rogu znajdziecie cukiernie z tym specjałem. Próbowaliśmy wielu i raczej żadna Was nie zawiedzie.
Krewetki
Nie da się ukryć – dowody sami opublikowaliśmy na Instagramie – krewetki królowały na naszych talerzach! W kilku miejscach próbowaliśmy tego samego dania, czyli Gambas com Alho – krewetek z czosnkiem – i zawsze podane były inaczej choć smakowały świetnie. W rozsławionej przez Anthonego Bourdain Cervejaria Ramiro krewetki były chrupkie a czosnek zasmażany na brązowo. Tutaj też jedliśmy póki co najdroższą w życiu krewetę, całe 17 euro na nią wydaliśmy. No, ale czego się nie zrobi dla chwili rozkoszy na podniebieniu haha Natomiast Surf and Turf w Time Out Market podają krewetki w zawiesistym sosie z dodatkiem cebuli, który do ostatniej kropelki wyczyściliśmy chlebem. Dodatek chili pojawił się w Petisqueira Conqvistador – lubimy, więc zjedliśmy z uśmiechem na twarzy.
Przede wszystkim polecamy zajrzeć do Petisqueira Conqvistador – malutki lokal mieści się tuż przy Zamku Św. Jerzego, ma prostą kartę gdzie znajdziecie przystawki w bardzo rozsądnych cenach. Do tego dobre wino i fajna wręcz domowa atmosfera!
Ginja
Kawiarniano-barowo też się nie zawiedliśmy. Kawę wszędzie podają bardzo dobrą, wino leje się strumieniami, a chętni spróbowania lokalnych trunków byliśmy zachwyceni wiśniówką – ginjinha. W przypadku ostatniego trunku warto go spróbować w A Ginjinha, malutkim lokalu przy Dworcu Rossio. To królestwo wiśniówki! Ukryte za plecami barmana kraniki osadzone w marmurowej ścianie zawierają z pewnością hektolitry tego alkoholu, mimo że często się z nich korzysta. Oczywiście zamówcie shota z wisienkami – dają większego kopa. Pamiętajcie, że Lizbona na weekend – w szczególności na Barrio Alto – zamienia się w jeden wieli bar! Pije się na stojąco przed barem, klimat jak na zielonogórskim Winobraniu.
Wisienką na końcu kończymy! Jeszcze chwila skupienia nad tym postem i zabukujemy kolejne loty, a przecież czeka na nas jeszcze tyle nowych miejsc. Dzięki za uwagę! Śmiało, nie krępujcie się komentować i udostępniać.
O naszym innym gastrowyjeździe możecie poczytać tutaj!